Pierwszy krok w niebo


24 lutego 2013

Tymczasem w lotnictwie każdy z nas na początku kariery otrzymuje od losu dwa worki. Jeden pełny – to ten ze szczęściem. Drugi pusty – z doświadczeniem. Sztuka, by napełnić drugi, nim wyczerpie się pierwszy.

Parę dni temu natrafiłam na niesamowite opowiadanie Aleksandra Sowy „Pierwszy krok w niebo”, opowiadanie nie tylko o locie szybowcem, ale o tym, jakie emocje towarzyszą uczniowi-pilotowi w locie samodzielnym, o życiu i .. o śmierci. Czytając ten tekst czułam się, tak jakby siedziała w tym Piracie, jakbym to ja zmagała się z tym żywiołem. Opowiadanie niesamowicie poruszające do szpiku kości, podnoszące poziom adrenaliny i zaciskające żołądek – zaskakujące, nie pozwalające przejść obok niego obojętnie. A do tego niezwykle pouczające.

Dzięki uprzejmości Autora, zamieszczam poniżej jego fragment:

***

Już jestem w kabinie. Zamykam ją. Zamkiem pleksiglasowej owiewki odcinam ziemię. Zostaję sam, tylko z siłami natury, maszyną i z tym, co nadaje sens mojemu życiu i śmierci. Z odwiecznym pragnieniem człowieka i własną słabością. Wiem, zawsze jest lepiej być tu, na ziemi, marząc, by być tam – w powietrzu, niż być tam i marzyć, żeby znaleźć się tutaj. Ale ja chcę lecieć. Bardzo.

Mój Pirat jest niewygodny, ciasny. Zupełnie inny od Puchacza, do którego jestem przyzwyczajony. Przede mną przedpole. Zielona krawędź lasu faluje za warstwą nagrzanego lotniska kilometr przede mną.

– Pirat, jak słyszysz? – trzeszczy radio.

– Na pięć – odpowiadam instruktorowi.

Dociągam mocniej pasy. Daje mi to złudne poczucie bezpieczeństwa, choć przecież i tak się boję. Jeszcze raz przesuwam lewą ręką niewygodną dźwignię hamulców. Ruszam stopami, ster kierunku jest bez zarzutu. Jezu – myślę o sterowaniu hamulcami – kto to wymyślił? Cholerna niebieska gałka. Z góry czy może z dołu? Nie sposób wybrać wygodnego wariantu trzymania. Zawsze jest tak samo niewygodnie. Trzeba się zdecydować – myślę. Od góry – wybieram. Zawsze od góry, postanawiam, zamykam i blokuję. Drążek w prawo i w lewo, od siebie i do siebie. Wszystko w porządku.

– Pirat na rozbiegu chce zabić, pamiętaj – w uszach dźwięczą słowa instruktora – nie oddasz drążka, to stanie krzyżem i po tobie.

Jeszcze raz zerkam na zegary skryte za tak innym od Puchaczowego płaskim daszkiem. Od lewej wariometr, prędkościomierz, wysokościomierz. Dotykam gałek, zaczepu. Pukam palcem w szybkę wysokościomierza. Jest zero. Sprawdzam, jak trymer. Dobrze, w środku. Nic więcej mnie już nie obchodzi. Zakrętomierza z przechyłomierzem jakbym nie widział, tak samo busoli. Teraz ważny jest tylko prędkościomierz. Przez najbliższą minutę małej białej wskazówce powierzę życie i wiem, że bezwzględnie musi przez cały czas wskazywać prawą, oznaczoną zielonym półkolem połowę zegara. To mój zakres przeżycia.

– Gotów?

– Tak – odpowiadam – Pirat gotów! – mówię, podnosząc lewą rękę.

Prawa ściska drążek o wiele za mocno. Kolega unosi skrzydło. Ja brodę. Patrzę tam, na trawę przed sobą, choć wiem, że za chwilę zniknie mi z oczu.

– Pirat szesnaście, gotów do startu! Wyciągarkę naprężaj! – mówię, wciskając kciukiem przycisk na drążku.

– Winda. – Słyszę.

Staram się mówić wyraźnie i nie za szybko. Ale nie mam już czasu myśleć o tym, bo oto widzę, jak stalowa lina rozwinięta przed dziobem mojego Pirata, niczym monstrualnej długości cienki wąż, wolno się zwija. I wiem, że tam ktoś, kto właśnie odparł spokojnie „winda”, dalej o 1000 metrów, pod falującą ścianą lasu, właśnie uruchomił dwustukonnego Leylanda. I diesel już mruczy gotowy. Tymczasem lina sztywnieje. Lecz jeszcze czekam, jeszcze się przecież nie toczę, muszę wytrzymać.

– Naaaprężona! Start! – wreszcie pada z mych ust.

Drążek w kierunku przedpola ­– aż do oporu. Szybowiec wyrywa w przód, skacze i chwilę sunie po trawie, trzeszcząc i podskakując. Nie pozwolę, by stary skurwiel ze sklejki mnie zabił. Nie teraz. Nawet nie mam czasu myśleć o tym, bo oto przyśpieszanie wciska mnie w spadochron. Biała wskazówka wędruje w prawo. Już jest za małym żółtym trójkątem, gdzieś w okolicach 90 kilometrów na godzinę. Nagle wszystko cichnie, lecz tylko na moment, bo oto pozostałe dźwięki zlewają się w jeden. Zostaje szum powietrza przecinanego w pędzie przez skrzydła Pirata. Lecę. Hałas narasta gwałtownie. Otwarte okienko owiewki gwiżdże. Unoszę delikatnym ruchem dziób, a Pirat mknie ku niebu. Jest 100 – myślę, zerkając na prędkościomierz. Biała wskazówka mnie uspokaja. Patrzę przed siebie i wybieram punkt, ten jeden charakterystyczny, na niebie – wybrzuszenie chmurki. Będzie moim odniesieniem, lusterkiem ziemi.

Prędkość wzrasta, widzę to po wskazówce, dociągam delikatnym ruchem drążek do siebie. Lecz niezbyt mocno, nie za dużo. Dociągam i zaraz odpuszczam połowę ruchu, tak by nie zafalować w powietrzu. Jest dobrze, lecę. 100 metrów. Moja chmurka wolno przesuwa się w prawo. Mam cię, ty skurwysynu – myślę o wietrze. Trochę z boku, z lewej. Zerkam na skrzydło, wskazuje końcem gdzieś daleko nad horyzont. W dole widzę drzewa, jestem już dość wysoko, no i faktycznie mam zwis. Wciskam lewą stopę, drążek przesuwam tylko o kilka milimetrów w jej stronę. Pirat natychmiast posłusznie wyrównuje skrzydła. Jest 200 metrów, czuję się już lepiej. Napięcie już nie jest tak silne. Pirat posłusznie wznosi się o kolejne metry.

Przyśpieszam dalej, choć już nie powinienem. Teraz mam wznosić się stromo. Dociągam drążek odważnie, efekt jest mniej widoczny. Lina trzeszczy gdzieś pode mną, nie ma w tym nic przyjemnego. Napięcie znów rośnie, dobrze znam jego podwód. Zaraz się będzie trzeba wyczepić. Duża wskazówka wysokościomierza jest już prawie przy trójce. Patyk, zamiast walić w niebo, dziobem zaczyna nieśpiesznie, uparcie wypłaszczać lot. Ciągnę drążek na siebie, na jaja. Tam w dole, pół minuty temu, metr nad ziemią za ten ruch drewniak ukarałby mnie w akompaniamencie łamanego o ziemię drewna, moich kości i kręgosłupa. Ale nie tutaj.

Wreszcie już nie chce się wznosić. Jakaś siła z dołu już go nie ciągnie. Dobrze wiem jaka. To mechanik na wyciągarce przesunął dźwignię akceleratora na bieg jałowy. W głowie niczym czerwona lampka pulsuje myśl: „Delikatny ruch, bracie, to nie Puchacz!”. Drążek w kierunku lotu, dużo krócej niż wcześniej w Puchaczu, lecz mimo to stary Pirat natychmiast bardzo ochoczo obniża maskę poniżej jasnobłękitnego horyzontu. Nie jestem jednak tym zaskoczony, jest dobrze, tak właśnie miało być.

Zgrabnym ruchem, niezbyt mocnym, lecz zdecydowanym, ciągnę do siebie żółtą gałkę. Powtarzam ruch dwa razy, ale już wiem, czuję, że zaczep puścił. Można odetchnąć.

– Wyczepiony. – Słyszę z windy.

– Pirat – powtarzam.

***

To opowiadanie było dla mnie czymś, co mogę włożyć do worka z doświadczeniem, nie zabierając z worka ze szczęściem.

Opowiadanie zostało opublikowane w tomiku „Do widzenia” który aktualnie jest dostępny jedynie w Amazon Kindle Store, natomiast jeśli poniżej podasz swojego maila, wyślemy Ci je na Twoją skrzynkę

E-mail:

O autorze:

Aleksander Sowa (ur. 1979r. w Paczkowie), autor niezależny, opublikował kilkanaście tytułów.
Strona autora: www.wydawca.net

Zobacz także:


One Response to “Pierwszy krok w niebo”

  1. Bardzo trafnie napisane, nic dodać nic ująć.

Leave a Reply